Ciekawostki Zielonego Świata ZIELONE NEWSY

Spróbowałem Ganja-Yogi. To doświadczenie prawie mnie zabiło.

Spróbowałem Ganja-Yogi. Już od samego progu łatwo się zorientować, że House of Yoga nie jest zwykłym studiem jogi. Tym co zwraca Twoją uwagę po wejściu, jest znajdująca się naprzeciw sali do ćwiczeń ściana z półkami zastawionymi bongami i innymi fajkami, które można w studiu nabyć lub wypożyczyć. Pomyślałem sobie, że ćwiczenia, w takim weed-friendly studio, będą miłe, lekkie i przyjemne. Byłem w kompletnym błędzie.

Gdy pierwszy raz otworzyłem drzwi Lu – ciepła i niewysoka kobieta przywitała mnie, jak bym był jej starym przyjacielem. Gdy przechodziłem obok ściany z bongami ostrzegła mnie powtarzając: „to do zajęć, dla zaawansowanych”.

Zdejmowałem buty, gdy Jimmy – który również prowadzi zajęcia w House of Yoga – zapytał mnie, ile doświadczenia z jogą, mam już za sobą. Jego twarz lekko się wykrzywiła, gdy usłyszał, że jeszcze nigdy nie brałem udziału w sesji; „więc może to być dla Ciebie zbyt intensywne przeżycie” – zawyrokował złowieszczo Jimmy.

Jimmy swoim waporyzatorem napełniał balonik, za balonikiem, po czym puszczał te je w obieg, aby uczestnicy odpowiedni się wyluzowali. Mężczyzna, który ćwiczył na macie obok mnie, wyglądał na osobę zaprawioną w boju – był gibki i rozciągnięty, a jego przedramiona były nieco większe od moich ud – pomyślałem więc, że właśnie u niego zasięgnę opinii, o stopniu tarapatów, w jakich się znalazłem.  Zapytałem, czy ćwiczy dużo jogi.  W odpowiedzi usłyszałem, że odwiedza kilka, podobnych studiów Yogi w ciągu tygodnia. Dodatkowo, gdy tylko ma czas robi sobie sesję gdzie i kiedy tylko może! Wywód swój zakończył motywującym stwierdzeniem, że „zajęcia tutaj, należą do jednych z najtrudniejszych w całym mieście”.

Gdzieś w okolicach tej konwersacji i mojego czwartego, czy piątego bucha z balonika pomyślałem sobie, że to może nie skończyć się dla mnie najlepiej. Właśnie wtedy, Lu rozpoczęła zajęcia. Nim zaczęliśmy obawiałem się, że to samozwańcze „weed-friendly studio” będzie pełne hipisowskich filozofii, ale nie, nie w tym przypadku. Dwugodzinną sesję, prawie od razu zaczęliśmy, od raczej trudnych pozycji, które wraz z dalszym zaplątywaniem kończyn, stawały się niewyobrażalne do wykonania.

Po około sześciu minutach zauważyłem pot, który spływając po moim nosie kapał na moją matę. Po pierwszych dwudziestu minutach przestałem w ogóle myśleć i koncentrowałem się tylko na tym, aby utrzymać moje ciało w jakiejkolwiek pokręconej pozycji prezentowanej przez instruującą wszystkich Lu.

Przed zajęciami paliliśmy jakąś łagodną odmianę sativa, ale jeśli ciągle byłem na haju, to wcale tego nie odczuwałem. W końcu, gdy zmienialiśmy pozycję na kolejną, przed moimi oczami ukazywały się gwiazdki. Ganja-yoga zaczynała  kopać mnie po tyłku.

W końcu zakończyliśmy tę harówkę, a do moich uszu znów dobiegł dźwięk pracującego waporyzatora. Kolejną odmianą którą przyszło nam się delektować była już mocna indica. Lu wyłączyła światła w całym pokoju, który wypełnił się niemal całkowitą ciemnością. Spocony i obolały spróbowałem i posłałem balonik dalej w obieg.

Zapalono światło i ludzie powoli zaczęli wycierać swoje maty, z wyciśniętego ćwiczeniami potu. Pomyślałem, że gdzieś przy którejś z pozycji, do której zmusiłem swoje ciało, chyba zrobiłem sobie krzywdę, ponieważ dokuczał mi ogromny ból pleców. Na szczęście okazało się, że to po prostu grupa mięśni, o której nie miałem dotąd zielonego pojęcia.

Po wszystkim dowiedziałem się, że w House of Yoga odbwa się kilka różnych zajęć, o różnym stopniu zaawansowania. Oczywiście także klasyczne zajęcia, dla ludzi którzy nie palą, a większość z nich na pewno nie jest tak szalona, jak Yoga z Lu. Raczej są to zajęcia dla sportowców, którzy trawki muszą sobie odmówić.

Lu, joginka z ponad dziesięcioletnim stażem, zapaliła trawę pierwszy raz jakieś sześć lat temu. Było to w weed-friendly studio, które prowadziła w swoim domu jej koleżanka, która przed przeprowadzką do Kalifornii, przekazała pałeczkę właśnie Lu, która do teraz aktywnie instruuje i prowadzi zajęcia z yogi.

„pierwszy raz, gdy się upaliłam i ćwiczyłam jogę, rozerwało mi umysł, to było tak jak bym naprawdę czuła całe swoje ciało” opowiedziała mi po zajęciach. Dla Lu palenie trawy jest „krótką, duchową ceremonią, która pozwala uczestnikom rozluźnić się i skupić im na swoim ciele”.

Na mnie właśnie w ten sposób to zadziałało, przynajmniej na początku. Byłem mniej świadomy tego, jak słaby w jodze jestem i dodatkowo trochę wyluzowany po paleniu, co ułatwiało niektóre pozycje. Jedna z kobiet, która regularnie uczęszcza na zajęcia dla zaawansowanych u Lu, twierdzi, że „normalne zajęcia z yogi są teraz dla mnie zbyt nudne i przereklamowane”.

Oczywiście nim dowiedziałem się tego wszystkieg,o musiała minąć dłuższa chwilka. Gdy pierwszy raz od dwóch godzin, po kilku solidnych strzałach z balonika wstałem, mogąc wyprostować wszystkie kończyny i całe swoje ciało, Lu zapytała mnie, jak podobały mi się jej zajęcia. Ociekałem potem, miałem problemy, żeby w ogóle stanąć na nogi, łapałem powietrze i chwiałem się jak nowo narodzona żyrafa, zajęczałem delikatnie i tylko się uśmiechnąłem. Lu zaśmiała się i popatrzyła na mnie w sposób, jakby widziała już ten wyraz twarzy wiele razy wcześniej.

 

 

 

Zostaw komentarz

Twój email nie będzie opublikowany.

Może Ci się spodobać